Aktor, który przypadkowo oddał śmiertelny strzał na planie filmowym w 1993 roku, w wyniku którego zginął Brandon Lee, przyznał, że nigdy nie pogodził się z tą tragedią. O wszystkim opowiedział w wywiadzie 12 lat po wypadku.
Michaela Massee grał w gotyckim filmie o superbohaterze u boku syna legendarnego mistrza sztuk walki Bruce' a Lee, kiedy wydarzył się horror.
Lee kręcił scenę, w której jego postać miała zostać postrzelona. W efekcie pistolet, który miał być jedynie rekwizytem wystrzelił w rękach Massee. Okazało się, że broń użyta w tej scenie była prawdziwa. Został załadowana atrapami nabojów wykonanych z przerobionej ostrej amunicji, a ekipa od efektów specjalnych usunęła proch z pocisku.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Lee został postrzelony w brzuch. Ekipa filmowa myślała, że aktor żartuje.
Pomimo przewiezienia do szpitala i przejścia sześciogodzinnej operacji w trybie pilnym, Lee nie udało się uratować. Massee przeżył traumę po tym, jaką rolę odegrał w śmierci swojego filmowego partnera.
Nigdy nie mówiłem o tym przed kamerą. To, co przydarzyło się Brandonowi, było tragicznym wypadkiem i zamierzam z tym żyć. Zajęło mi to tyle czasu, ile zajęło mi to nie tyle spojrzenie na to z odpowiedniej perspektywy, co to, aby móc ruszyć dalej ze swoim życiem - przyznał w wywiadzie z 2005 roku.